Archiwum | Telewizyjnie RSS feed for this section

TV or not TV: Looking (Spojrzenia)

27 Sty

hbo-looking-gay_peterisms

Kolejny nowy serial HBO. Tym razem na fali popularności „Dziewczyn” Leny Dunham HBO postanowiło stworzyć propozycję podobną, tyle że opowiadającą o przygodach trzech gejów we współczesnym San Francisco. Serial ma 9 sccenarzystów, w tym 7 gejów i jedną kobietę. Pewnie dlatego też to, co przebija po pierwszym spotkaniu z tymi bohaterami, to autentyczność.

Ale zacznijmy od początku, jak to się ładnie mówi. Zacznę od narzekania: polski tytuł „Spojrzenia” nie do końca jest adekwatny. „Looking” to bardziej w kontekście tego serialu poszukiwania. Poszukiwania, które definiują bohaterów i sądząc z tytułów kolejnych odcinków, będą jakoś narzucać główny wątek danego odcinka. Jest to też żart słowny, związany z rubryką wypełnianą na portalach randkowych gdzie ustala się, czego się szuka („Looking for…”). Niemniej „Spojrzenia” też w jakiś sposób pasują, wystarczy hmm… spojrzeć na plakat.

Wspomniałem o autentyczności. Dawno nie było takiego serialu, w którym geje byliby po prostu „zwykłymi” chłopakami. Nie supergwiazdami, nie przerysowanymi stereotypami. Zwykłymi ludźmi ze zwykłymi pracami. Życie bohaterów to nie nieustająca impreza, ale bardziej mieszanka pracy, znajomych i tych samych klubów. Czyli tak jak ich homo i hetero odpowiedników na całym świecie. Duża w tym zapewne zasługa jednego ze scenarzystów – Andrew Haigha, autora bardzo naturalistycznego „Zupełnie Innego Weekendu” – uważanego przez wielu za najlepszy film o tematyce gejowskiej od czasu „Brokeback Mountain”.

Trudno po pierwszej godzinie ocenić, jak rozwinie się ten serial, ale widać, że twórcy dali mu duszę, której wielu nowoczesnym produkcjom brakuje. Dali mu też dobrą, naturalną obsadę oraz dużo autentycznego, a przez to naprawdę zabawnego humoru, który wynika z różnych oberwacji na temat randkowania, internetu, pracy i oczekiwań co do rozwoju wypadków w swym życiu. Te obserwacje powinny dotrzeć do publiki będącej w podobnym wieku i sytuacjach życiowych jak bohaterowie, niezależnie od orientacji seksualnej. I to chyba największy sukces tej produkcji, dzięki któremu stać się ona może sporym hitem 2014 roku (choć zapewne niestety wciąż nie w Polsce).

TV or not TV: True Detective

25 Sty

true-detective-poster

Nowy serial HBO, w którym w rolach głównych pojawiają się Woody Harrelson i Matthew McConaughey. Serial-antologia, podobnie jak choćby American Horror Story, ma opowiadać w każdym sezonie nowa historię. W przeciwieństwie jednak do serialu Ryana Murphy tutaj ma zmieniać się historia i cała obsada sezonu. Pomysł sam w sobie bardzo ciekawy.

Ogólna tendencja jest taka, że wszyscy kochają seriale HBO, McConaughey za chwilę dostanie zapewne pierwszego Oscara, a Harrelson od lat robi doskonałą robotę w kinie niezależnym i komercyjnym. Dlatego też dziejący się na kilku płaszczyznach czasowych pierwszy sezon o tajemniczym morderstwie na głębkim południu USA miał wszelkie prawo stać się hitem. I zapewne nim będzie, choć nieco siłą rozpędu moim zdaniem.

Otóż scenarzysta – Nic Pizzolatto i reżyser – Cary Joji Fukunaga, którzy mają piecze nad całym pierwszym sezonem, w pierwszych dwóch odcinkach jak na razie nie sprzedali mi fascynującej i wciągającej fabuły. Wydaje się bowiem, że scenariusz bardziej interesuje się swoimi wielowarstwowymi dwoma głównymi bohaterami niż tajemnicą, którą próbuje nam wciskać. Odbija się to nie tylko na tempie opowiadania historii, która często grzęźnie w rozwiniętych scenach dialogów głównych bohaterów, ale też na naszym w nią zaangażowaniu. Jestem pewien, że oglądam świetne, zniuansowane role dwóch świetnych aktorów, ale czy oglądam dobry wciągający serial? Jak na razie – po dwóch wyemitowanych odcinkach – wszystko wskazuje na to, że jednak nie do końca.

Dla mnie podstawowym problemem serialu jest… jego scenariusz. Pan Pizzolatto jest profesorem literatury i to słychać, niestety. Bardziej niż na wciągającej historii skupia się na języku, wkładając w usta swych bohaterów zdania, które zapewne świetnie sprawdziłyby się w literaturze, ale w serialu zwyczajnie… nie działają (spójrzcie choćby na pierwszy cytat  tutaj). Filozoficzne rozważania policjantów stanowią moim zdaniem zbyt dużą część fabuły. Oczywiście, ktoś może odbić ten argument mówiąc, że właśnie o tym jest ten serial: nie o polowaniu na zbrodniarzy, ale o samych polujących. Ok. Rozumiem to, ale formatu w takim wypadku dalej nie kupuję.

Żeby jednak nie było, że tylko narzekam. Chwaliłem już role dwóch głównych bohaterów, ale serial ma solidną całą resztę obsady. Pan Fukunaga też bardzo dobrze operuje nastrojem, tworząc atmosferę gęstą jak powietrze w Luizjanie (nawet jesli widzieliśmy to już w kinie niejednokrotnie). Tak naprawdę jest to więc serial, który podzieli publiczność. Jedni ulegną jego czarowi i staną się zagorzałymi wyznawcami, inni – jak niżej podpisany – nie wciągną się w ten klimat. Warto, jak z prawie każdą podukcją HBO, spróbować i przekonać się na własne oczy.

TV or not TV: Na krawędzi

28 Lu

Na krawędzi

reż Maciej Dutkiewicz

wyst, Urszula Grabowska, Maja Hirsch, Krzysztof Pieczyński, Marek Bukowski

data premiery (Polsat): 28.02.2013r.

Czasem nie warto pastwić się nad polskimi produkcjami ( i czytelnicy tego bloga wiedzą, że staram się tego nie robić), dlatego też ta recenzja będzie krótka. Jakość niczym w „Trudnych sprawach”. Aktorstwo niewiele lepsze niż w „Klanie”. Dialogi wprawiają zęby w zgrzyt. Całość zaś jest sztuczna niczym siwizna Przemka Sadowskiego w tej nieszczęsnej produkcji. Może jestem rozpuszczony amerykańskimi serialami, ale serio wierzę, że polski widz zasługuje na więcej. Zdecydowanie nie polecam.

Niedziela z… nowymi serialami

17 Lu

Dwa tygodnie temu  uporałem się z częścią nowych seriali. Dziś część druga. Żeby nie było, że żaden z nowych seriali mi się szczególnie nie podoba, to dodam, że te które wiernie oglądam też zaczynają mnie irytować. W „Glee” konfiguracje związków głównych bohaterów osiągają już absurdalne poziomy pomysłowości, w „Suits” scenarzyści tak skupili się na ciągnięciu wątku z pierwszej połowy drugiego sezonu, że zapomnieli chyba już za co widownia polubiła ten serial wcześniej, „Chirurgów”  ani „Shameless” po prostu nie da się już oglądać, a i „Modern Family” coraz bardziej się powtarza. Z nowych seriali, które opisałem dwa tygodnie temu póki co oglądam „The Following” oraz „Carrie Diaries”, ale tak naprawdę to czekam na powrót „Mad Men”, „Gry o Tron” i „Siostry Jackie”.

Deception

Szanse na utrzymanie się w TV: Na chwilę obecną umiarkowane

Kto za tym stoi? Liz Heldens (amerykańska wersja „Prime Suspect”, „Mercy”)

Kto przed kamerą? Meagan Good („Californication”), Tate Donovan i Victor Garber (obaj znani z filmu „Argo”),

O czym to? Zostaje zamordowana młoda dziewczyna z bogatej rodziny. Pani detektyw okazuje się być wychowaną w tej rodzinie jako córka służącej. W związku z tym FBI wysyła ją do infiltracji zepsutego rodu Bowers.

Plusy i minusy: Jeśli brzmi wam to zadziwiająco podobnie do emitowanego w konkurencyjnej stacji „Revenge” to macie zupełną rację. „Deception” to więcej tego samego – czyli melodramy rodem z „Dynastii” pomieszanej z tanią sensacją. Niestety, nikt w tym serialu nie gra tak dobrze jak Madeleine Stowe w „Revenge”, z drugiej strony tutaj (póki co) nie ma idiotyzmów w stylu mistrzów ninja trenujących główną bohaterkę. Ale takie seriale mają tendencję głupienia w tempie szybszym niż pocisk. Nie wróżę więc tej produkcji nic dobrego. Aha, dodam, że mnie już fatalny montaż pierwszej sekwencji odrzucił. Reszta odcinka nie była lepsza.

Werdykt: Ma szansę znaleźć swoją widownię i chyba znalazł, bo po 6 tygodniach ratingi mówią o widowni porównywalnej z główną konkurencją, czyli „Revenge”.

Do no harm

Szanse na utrzymanie się w TV: serial zdjęto po 2 odcinkach

Kto za tym stoi? David Schulner („The Event”)

Kto przed kamerą?  Steven Pasquale („Rescue me”)

O czym to? To w umie niezbyt ważne, ale niech będzie. Otóż wyobraźcie sobie, że to o lekarzu, który od 7 do 18 ma normalną, miła osobowość, potem zaś, jeśli nie weźmie leków, zmienia się w obleśnego pana Hyde’a. Serio.

Plusy i minusy: Serial miał najniższą w historii oglądalność w swej kategorii (premierowa produkcja w środku sezonu na jednej z „czterech wielkich” czyli ABC, NBC, Fox, CBS), został więc zdjęty szybciej niż się pojawił i nic dziwnego. nie wiem kto przy zdrowych myślach mógłby obejrzeć pilota i nie pękać ze śmiechu ewentualnie kręcić głową z zażenowaniem/politowaniem.

Werdykt: NIE. Chyba, że dla śmiechu.

Legit

Szanse na utrzymanie się w TV: Umiarkowanie niskie

Kto za tym stoi? Jim Jefferies – stand-upowiec z Australii

Kto przed kamerą? Jefferies, DJ Qualls („Road Trip”), Mindy Sterling („Austin Powers”, „Gotowe na Wszystko”)

O czym to? O Australijczyku, który przyjeżdża do USA.

Plusy i minusy:  Ze stand-upem jest różnie. Ja osobiście lubię niektórych standupowców, innych zaś nie znoszę, mimo że żarty mają bardzo podobne. Jefferies w moim przypadku wpadł do tej drugiej kategorii. Już w pierwszych minutach pojawia się monolog o umierającej matce bohatera, który nie że mnie zniesmaczył, bo to niełatwe, jednak w ogóle mnie nie rozbawił. Ten jeden odcinek który obejrzałem był pewien wywołującego co najwyżej obleśny rechot męskiego, szowinistycznego i taniego humoru. Na pewno znajdzie to swoją widownię, jednak sądzę, że nie za dużą.

Werdykt: Nie sądzę by serial długo przetrwał.

 

Monday Mornings

Szanse na utrzymanie się w TV: ciężko ocenić, ale póki co chyba spore

Kto za tym stoi? David E. Kelley („Harry’s Law”, „Ally McBeal”)

Kto przed kamerą? Ving Rhames (seria „Mission: Impossible”), Alfred Molina („Frida”, „Spider-man 2”), Jamie Bamber („Battlestar Galactica”)

O czym to? O grupce chirurgów i ich prywatnych i służbowych perypetiach

Plusy i minusy: Serial jest praktycznie identyczny jak fabuła „Chirurgów”, choć stara się być mniej glamour i bardziej dbać o realizm, co oznacza inne filtry w użyciu u operatora i że wszystko jest nieco bardziej szare. Powiem szczerze, że zaskoczyło mnie jak mało niespodzianek oferował pierwszy odcinek. Nie był w ogóle zbyt ciekawy ani jeśli chodzi o zagadki medyczne, ani jeśli chodzi o wątki prywatne (a już wątek z ojcem jednego z chirurgów był… hmmm… rodem z „Chirurgów” właśnie). Nie wiem czy w tych czasach tak mało nowatorskie podejście do serialu ma rację bytu.

Werdykt: Typowy średniak.

Motive

Kto za tym stoi? Daniel Cerone („Mentalista”, „Dexter”)

Kto przed kamerą? Kristin Lehman („The Killing”), Louis Ferreira („Gwiezdne Wrota: Wszechświat”)

O czym to? To typowy serial proceduralny, ale z nowatorskim podejściem – publiczność od startu wie, kto zabił.

Plusy i minusy: Największym plusem tego serialu jest humor i Kristin Lehman. Największym minusem jest silenie się na nowatorskość. Nie przepadam za serialami kryminalnymi, ale wydaje mi się (z tego co pamiętam z czasów kiedy takie seriale mnie kręciły), że cały „fun” polega właśnie na zgadywaniu kto jest mordercą. Kiedy zabiera się widzom te wiedzę te 40 minut polegające na składaniu faktów zaczyna naprawdę męczyć. Całe szczęście, że czas ten umila przynajmniej świetna Lehman, która wchodzi w buty swej postaci w sposób naturalny i ze zdrową dawką nieco cynicznego humoru.

Werdykt: Dziwadło. Obawiam się, że widownia powie mu „Nie”.

Zero Hour

Szanse na utrzymanie się w TV: Bardzo małe.

Kto za tym stoi? Paul Scheuring („Prison Break”)

Kto przed kamerą? Anthony Edwards („Ostry Dyżur”), Jacinda Barrett („Suits”), Ken Leung („Lost”), Michael Nyqvist („Mission Impossible: Ghost Protocol”)

O czym to? To jakby „Kod Da Vinci” tyle, że wyścig trwa o zegary należące do reinkarnowanych w latach 30-tych apostołów, którzy skrywali się przed nazistami. Brzmi idiotycznie? To ledwie wierzchołek góry lodowej.

Plusy i minusy: Przyznaję szczerze, że nawet dobrze się bawiłem na pilotowym odcinku mimo tego, że poziom idiotyzmów rósł z każdą minutą. Mamy tu dziennikarza z gazety a’la „Fakty i mity”, któremu żonę porywa terrorysta, który tak naprawdę jest wyprodukowanym przez nazistów mutantem, mutantem którego bali się zakonnicy strzegący tajemnicy zegarów należących do nowych wcieleń apostołów itd itp. Jest to rozrywka ewidentnie klasy B i gdyby nie fakt, że zapewne za 2-3 tygodnie zniknie z anten ( to kolejny negatywny rekord oglądalności, tym razem dla ABC) i wszyscy o niej zapomną, to przyznaję bez bicia że jako „guilty pleasure” mógłbym obejrzeć nawet cały sezon.

Werdykt: Chyba jednak nie warto.

TV or not TV: Grammy Awards 2013

11 Lu

Modne jest czasem, zwłaszcza w polskich mainstreamowych czasopismach, mówienie i narzekanie na muzyczny mainstream. Dziwne, że skoro jest tak źle to wszelkie gale nagród mówią zupełnie co innego. Niby u nas jest kiepsko, ale Fryderyki zgarniają Julia Marcell i Ania Rusowicz, Maria Peszek czy brodka – i ich płyty też się najlepiej sprzedają, a na koncertach ciągle są tłumy. Ale narzekanie siedzi nam we krwi, więc pewnie tak musi być. Nie o tym jednak chciałem dziś pisać, a o nagrodach Grammy.

Nagrody Grammy jak co roku pokazały wielką różnorodność świata muzyki – triumfowali, zupełnie zasłużenie, fun!,  Gotye, The Black Keys, Mumford & Sons, Frank Ocean czy Adele. Ale triumfowali też KellY Clarkson (pierwsza zwyciężczyni amerykańskiego Idola) czy Skrillex. Pełną listę zwycięzców możecie obczaić na oficjalnej stronie. Galę otworzyła cukierkowa Taylor Swift, która robi pop dla nastolatek, ale robi to całkiem dobrze i nie zamierzam jej krytykować. Potem na gali było mniej lub więcej ciekawych i w miarę udanych występów, jednak żadnego specjalnie zapadającego w pamięć. Może poza hołdem dla Levona Helma, zmarłego lidera zespołu Band, w którym pojawili się m.in członkowie Alabama Shakes i Mumford & Sons oraz Elton John.

W stylowy sposób i ze sporą klasą na scenę wrócił justin timberlake, choć jego nowe kompozycje na razie mnie nie przekonują. Bruno Mars dostał w czasie „Locked out of heaven” wsparcie od samego Stinga, potem panowie wykonali „Walking on the moon” by zakończyć hołdem dla Marleya – „Could you be loved” w towarzystwie Ziggy’ego i Damiana MArleyów oraz Rihanny. Na papierze brzmi świetnie, a wyszło ok, ale bez jakiegoś specjalnego szału. W sumie to samo mogę powiedzieć o całej gali. Oglądało się, ale ciągłe podkreślanie prowadzącego LL Cool J’a, że już za chwilę na scenie kolejny „klasyczny Grammy moment” brzmiały niestety jak zaklinanie rzeczywistości.